czwartek, 23 października 2014

Wycieczka do Berlina cz.2

Witajcie! Dziś opisuję kolejne dni wycieczki do Berlina! Wreszcie miałam czas żeby nad tym przysiąść (jasne, jasne, miała dwa tygodnie ferii jesiennych, leniwa klucha). Przepraszam was za zwłokę ;_;
No to jadziem!
~Dzień trzeci~
Z samego rana - Berliner Ensemble! Jest to teatr z którym związany jest Bertold Brecht, niemiecki dramatopisarz (nie martwcie się, też gościa nie znam). Oprowadzał nas po nim taki przeuroczy starszy pan, aktor z Holandii, który współpracował właśnie z Brechtem i nam o tym opowiadał. Był naprawdę milusi, opowiadał nam anegdotki, deklamował jakiś wiersz, nawet nam zaśpiewał fragment z "Die Dreigroschenoper". Byliśmy za kulisami, a nawet w jakiejś kotłowni (czy cokolwiek to nie było).
Potem był czas na obiad i kontynuowanie projektu. Poszłam z Fanny, Chloe, Heleną i Franziską na obiad. Spróbowałam po raz pierwszy w życiu tapas - małych miseczek z rozmaitymi daniami. Ja wzięłam mały zestaw (3 miseczki). W każdej miseczce było inne danie (które sama dobierałam). Według mnie to jest zarąbista sprawa! Nie dość, że jest przepyszne, to jeszcze można spróbować różnych dań 8D
Potem dziewczyny szybko dokończyły projekt, a potem shopping! Już zacierałam łapki - nareszcie mogłam płacić w euro! Byłyśmy w naprawdę wielu sklepach. Muszę się pochwalić - kupiłam płytę mojego ukochanego zespołu - Three Days Grace - One-X (to już trzecia ich płyta którą posiadam). Przy okazji zgarnęłam płytę The Neighbourhood - I love you (na którą mam absolutną fazę przez Karasia XD pozdrawiam Karasia). Do tego wzięłam składankę Alternative (5 płyt za 10 euro, a jakie super piosenki ;-;).
Odwiedziłyśmy jeszcze firmowy sklep Nivei (jezu, widzieć te wszystkie kremy, peelingi i szampony w jednym miejscu, coś wspaniałego).
Po zakupach wróciłyśmy do pokoju żeby się przebrać i poszłyśmy zjeść kolację. Padło na jakąś knajpę koło Berliner Ensemble (gdzie na 19: była zbiórka a o 20 zaczynała się sztuka). Wyobraźcie sobie cztery dziewczyny ubrane do teatru jedzące w jakiejś, rzekłabym, typowo niemieckiej knajpie gdzie na telewizorze wyświetlano, jak stoją akcje piw. Zjadłam na spółę z Heleną takiego ni to naleśnika, ni to pitę z kapustą, cebulą i (chyba) boczkiem (to chyba miało być typowo berlińskie danie). Był MEGATŁOK więc trochę to trwało zanim dostałyśmy zamówienie i trochę to trwało zanim, zerkając na zegarek, w końcu zapłaciłyśmy.
Biegiem popędziłyśmy do teatru, gdzie czekali już inni. Weszliśmy do środka i po jakimś czasie rozbrzmiał dzwonek. Według biletu siedziałam koło Lucie i Franziski, ale był jakiś błąd i musiałam się z Franzi przesiadać (panie usiadły na złych miejscach, ale jak tylko zobaczyły, że mamy lepszy widok, domagały się zamiany).
Co do sztuki, hm....
Było POTWORNIE nudno. (Jezuuuu pieróg, ty cebulakuuu, sztuki nie rozumieeesz, widać że ze wsi, no wybrał się cebulak za granicę i wieśniaczy). Bądźmy szczerzy. Wszyscy wiemy, jak wygląda chodzenie do teatru np z klasą. Interpretacja sztuki jest jaka jest, najczęściej trudna do zrozumienia, czasem może jest ciekawie, ale po godzinie kręgosłup zwija się w sprężynkę i nie da się znaleźć wygodnej pozycji.
Teraz wyobraźcie sobie ile kilometrów przeszłam tego dnia. I że sztuka trwała ponad trzy godziny. Z teatru wyszliśmy grubo po 23.
Nie zrozumcie mnie źle. Aktorzy byli BOSCY. Nawet ja, która nie zrozumiała ani słowa, widziała, ile musieli mieć prób i jak bardzo jest wszystko doszlifowane. A te piosenki... (już kilka ściągnęłam, hoho).
Powiem tylko, że na pewno przyjęłam to lepiej, niż Franziska, która.... zasnęła. Na mnie. Pod koniec sztuki, kiedy biliśmy brawo nieprzerwanie chyba z 10 minut, musiałam ją (dość brutalnie) porząsać żeby się obudziła XD'
Z relacji innych wynika, że nie była jedyną, która zasnęła.
Wracając wzięliśmy tradycyjnie taksówkę, a w pokoju wreszcie mogłam zdjąć niewygodne buty. Wszystko dobre, co się dobrze kończy.
~Dzień czwarty~
Rano pojechaliśmy pociągiem nad Wannsee, gdzie dostaliśmy audioguide'y i ogromne nauszne słuchawki (a dźwięk jak kryształ, ciekawe ile kosztowały). Ogólnie chodziło o historię i dzieła pana van Kleista (kolejnego poety). Te audioguide'y były bardzo specyficzne - było to jakby nagrane zwiedzanie, z podziałem na role - była przewodniczka, byli zwiedzający którzy zadawali jej pytania, komentowali okolicę, kłócili się, a nawet.... jedna zwiedzająca spadła z mostu na którym staliśmy do wody. Genialne, naprawdę, przynajmniej nie tak nudne jak to zwykle audioguide.
Śmieszna sytuacja. Siedzieliśmy na ławce słuchając nagrania (my tzn Lucie, ja i pan Bunther), gdy wychowawca nagle poprosił Lucie o fajkę, a ta wstała, podeszła do Remo, poprosiła o papierosa dla pana Bunthera, podała mu, ognia zresztą też... XDD' i tak sobie razem palili. Coś takiego jest dla mnie niewyobrażalne (ale cóż ja wiem o życiu).
Punktem kulminacyjnym było odwiedzenie grobu van Kleista i uroczej opowieści o tym, jak to w nocy przed dniem w którym popełnił podwójne samobójstwo z jakąś babką pisali razem przez kilka godzin listy do przyjaciół i rodziny. Słodko.
Potem była zbyt krótka jak zawsze przerwa na obiad, a potem kolejny punkt wycieczki - muzeum NRD.
To było super! Fajnie było dowiedzieć się, jak to było w NRD (chociaż dla mnie komunizm to nie jest rzecz obca, w przeciwieństwie do mojej szwajcarskiej klasy).
Widziałam prawdziwego trabanta i rozmaite rzeczy prosto z NRD. Było pokazane jak wtedy się ubierano, jakiej muzyki słuchano, jak wyglądało życie w wojsku, nawet jaki taniec (razem z krokami narysowanymi na podłodze) wymyśliły władze, żeby zastąpić taniec jaki był popularny na zachodzie. Mnóstwo rzeczy było oryginalnych, zebranych od ludzi którzy trzymali toto w piwnicach i chętnie się tego pozbywali.
Po muzeum był czas na prezentacje. Każda grupa chciała jak najszybciej pokazać swój projekt i mieć to z głowy, ale przez problemy techniczne (poniekąd spowodowane przez Lucie) nie wszystkim się to udało (w jej stronę posyłane były zewsząd mordercze spojrzenia).
Szczerze? Uważam że projekt Lucie, Franziski, i poniekąd mój był najlepszy. Inni nagrywali jakieś ultranudne filmiki w których czytali po prostu fragmenty powieści, a już mistrzem był Alex, który wyświetlił jeden parosekundowy filmik, a potem stał na środku i przeczytał fragment książki. Szał.
Potem było ociupinkę czasu wolnego, więc skoczyłyśmy do kawiarni i do Primarku (niestety miałam za mało czasu żeby cokolwiek kupić...).
Następną destynacją była tybetańska restauracja, gdzie była pożegnalna kolacja. Zjadłam jakieś zapiekane pierożki z nadzieniem o śmiesznej nazwie, momo czy coś w tym guście. Było całkiem spoko i smacznie. Wychowawca wypił z litr piwa i narzucał się wfistce, która pojechała jako drugi opiekun (nota bene chyba jej to nie przeszkadzało).
Po kolacji chcieliśmy coś razem zrobić jako klasa, więc długo szukaliśmy miejsc dla 28 osób w barze. Ja, Helena, Chloe i Fanny odłączyłyśmy się od grupy i poszłyśmy w swoją stronę. Poszłyśmy na lody (o godzinie bodaj 22, ło), a potem złapałyśmy taksówkę i wróciłyśmy do pokoju, gdzie się spakowałyśmy (chlip).
~Dzień piąty, ostatni~
Z rana oddaliśmy walizki do depozytu na dworcu i pojechaliśmy do Poczdamu zobaczyć pałac Sanssouci. Jako fanka Prusów (pozdrawiam Rembusa jeśli to czyta) cieszyłam się jak dziecko. A że pogoda była przewspaniała... Pałacyk i ogrody były skąpane w słońcu, było ciepło, nie wspominam nawet o tym, jaki Sanssouci jest śliczny.
(Oczywiście kupiłam pamiątki, włącznie z torbą z nadrukiem "Fryderyk Wielki").
A potem...
Potem zgodnie z planem było nasze "wolne popołudnie".
Czytaj: zwiedzanie skończyło się o 14, a o 16:45 mieliśmy się stawić na dworcu w Berlinie. Plus trzeba jeszcze było tam dojechać.
No ale okej, czasu mało to się spieszyłyśmy. Niepotrzebnie - w piątek było święto narodowe (Tag der deutschen Einheit) i wszystko było zamknięte. Prawie wszystko. Całe "wolne popołudnie" przesiedziałyśmy w Dunkin Donuts.
Zbiórka, jazda na lotnisko, wszystko odbębnione, siedzimy w samolocie. Dostało mi się miejsce przy wyjściu awaryjnym, obok Remo i Franziski. Zagadała do mnie bardzo miła stewardessa, a gdzie lecę, a z kim, gadka szmatka. Niestety jej Hoch Deutsch był tak bardzo hoch że wolałam z nią rozmawiać po angielsku. (shame on me).
Na lotnisku pożegnaliśmy się wszyscy, tuli-tuli, buzi-buzi, miłych ferii, do zobaczenia za dwa tygodnie. Pojechałam pociągiem na dworzec główny i poszłam na przystanek tramwajowy tylko po to, żeby zobaczyć jakiś dynks na szynach i informację, że tramwajów nie ma i dupa. Wróciłam na dworzec, poszłam na pociąg, odebrała mnie Mariev. W domu wszystko opowiadałam, pokazywałam pamiątki i gotowałam się na następny dzień... ale o tym następnym razem ;)
Tak oto wyglądał mój wyjazd do Berlina z moją szwajcarską 5b *odhacza kolejne miasto na liście stolic które już zwiedziła*
W nastepnej notce streszczę wypad w piękne szwajcarskie góry i resztę moich ferii!
Do zobaczenia c:
Pieróg

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz