czwartek, 23 października 2014

Wycieczka do Berlina cz.2

Witajcie! Dziś opisuję kolejne dni wycieczki do Berlina! Wreszcie miałam czas żeby nad tym przysiąść (jasne, jasne, miała dwa tygodnie ferii jesiennych, leniwa klucha). Przepraszam was za zwłokę ;_;
No to jadziem!
~Dzień trzeci~
Z samego rana - Berliner Ensemble! Jest to teatr z którym związany jest Bertold Brecht, niemiecki dramatopisarz (nie martwcie się, też gościa nie znam). Oprowadzał nas po nim taki przeuroczy starszy pan, aktor z Holandii, który współpracował właśnie z Brechtem i nam o tym opowiadał. Był naprawdę milusi, opowiadał nam anegdotki, deklamował jakiś wiersz, nawet nam zaśpiewał fragment z "Die Dreigroschenoper". Byliśmy za kulisami, a nawet w jakiejś kotłowni (czy cokolwiek to nie było).
Potem był czas na obiad i kontynuowanie projektu. Poszłam z Fanny, Chloe, Heleną i Franziską na obiad. Spróbowałam po raz pierwszy w życiu tapas - małych miseczek z rozmaitymi daniami. Ja wzięłam mały zestaw (3 miseczki). W każdej miseczce było inne danie (które sama dobierałam). Według mnie to jest zarąbista sprawa! Nie dość, że jest przepyszne, to jeszcze można spróbować różnych dań 8D
Potem dziewczyny szybko dokończyły projekt, a potem shopping! Już zacierałam łapki - nareszcie mogłam płacić w euro! Byłyśmy w naprawdę wielu sklepach. Muszę się pochwalić - kupiłam płytę mojego ukochanego zespołu - Three Days Grace - One-X (to już trzecia ich płyta którą posiadam). Przy okazji zgarnęłam płytę The Neighbourhood - I love you (na którą mam absolutną fazę przez Karasia XD pozdrawiam Karasia). Do tego wzięłam składankę Alternative (5 płyt za 10 euro, a jakie super piosenki ;-;).
Odwiedziłyśmy jeszcze firmowy sklep Nivei (jezu, widzieć te wszystkie kremy, peelingi i szampony w jednym miejscu, coś wspaniałego).
Po zakupach wróciłyśmy do pokoju żeby się przebrać i poszłyśmy zjeść kolację. Padło na jakąś knajpę koło Berliner Ensemble (gdzie na 19: była zbiórka a o 20 zaczynała się sztuka). Wyobraźcie sobie cztery dziewczyny ubrane do teatru jedzące w jakiejś, rzekłabym, typowo niemieckiej knajpie gdzie na telewizorze wyświetlano, jak stoją akcje piw. Zjadłam na spółę z Heleną takiego ni to naleśnika, ni to pitę z kapustą, cebulą i (chyba) boczkiem (to chyba miało być typowo berlińskie danie). Był MEGATŁOK więc trochę to trwało zanim dostałyśmy zamówienie i trochę to trwało zanim, zerkając na zegarek, w końcu zapłaciłyśmy.
Biegiem popędziłyśmy do teatru, gdzie czekali już inni. Weszliśmy do środka i po jakimś czasie rozbrzmiał dzwonek. Według biletu siedziałam koło Lucie i Franziski, ale był jakiś błąd i musiałam się z Franzi przesiadać (panie usiadły na złych miejscach, ale jak tylko zobaczyły, że mamy lepszy widok, domagały się zamiany).
Co do sztuki, hm....
Było POTWORNIE nudno. (Jezuuuu pieróg, ty cebulakuuu, sztuki nie rozumieeesz, widać że ze wsi, no wybrał się cebulak za granicę i wieśniaczy). Bądźmy szczerzy. Wszyscy wiemy, jak wygląda chodzenie do teatru np z klasą. Interpretacja sztuki jest jaka jest, najczęściej trudna do zrozumienia, czasem może jest ciekawie, ale po godzinie kręgosłup zwija się w sprężynkę i nie da się znaleźć wygodnej pozycji.
Teraz wyobraźcie sobie ile kilometrów przeszłam tego dnia. I że sztuka trwała ponad trzy godziny. Z teatru wyszliśmy grubo po 23.
Nie zrozumcie mnie źle. Aktorzy byli BOSCY. Nawet ja, która nie zrozumiała ani słowa, widziała, ile musieli mieć prób i jak bardzo jest wszystko doszlifowane. A te piosenki... (już kilka ściągnęłam, hoho).
Powiem tylko, że na pewno przyjęłam to lepiej, niż Franziska, która.... zasnęła. Na mnie. Pod koniec sztuki, kiedy biliśmy brawo nieprzerwanie chyba z 10 minut, musiałam ją (dość brutalnie) porząsać żeby się obudziła XD'
Z relacji innych wynika, że nie była jedyną, która zasnęła.
Wracając wzięliśmy tradycyjnie taksówkę, a w pokoju wreszcie mogłam zdjąć niewygodne buty. Wszystko dobre, co się dobrze kończy.
~Dzień czwarty~
Rano pojechaliśmy pociągiem nad Wannsee, gdzie dostaliśmy audioguide'y i ogromne nauszne słuchawki (a dźwięk jak kryształ, ciekawe ile kosztowały). Ogólnie chodziło o historię i dzieła pana van Kleista (kolejnego poety). Te audioguide'y były bardzo specyficzne - było to jakby nagrane zwiedzanie, z podziałem na role - była przewodniczka, byli zwiedzający którzy zadawali jej pytania, komentowali okolicę, kłócili się, a nawet.... jedna zwiedzająca spadła z mostu na którym staliśmy do wody. Genialne, naprawdę, przynajmniej nie tak nudne jak to zwykle audioguide.
Śmieszna sytuacja. Siedzieliśmy na ławce słuchając nagrania (my tzn Lucie, ja i pan Bunther), gdy wychowawca nagle poprosił Lucie o fajkę, a ta wstała, podeszła do Remo, poprosiła o papierosa dla pana Bunthera, podała mu, ognia zresztą też... XDD' i tak sobie razem palili. Coś takiego jest dla mnie niewyobrażalne (ale cóż ja wiem o życiu).
Punktem kulminacyjnym było odwiedzenie grobu van Kleista i uroczej opowieści o tym, jak to w nocy przed dniem w którym popełnił podwójne samobójstwo z jakąś babką pisali razem przez kilka godzin listy do przyjaciół i rodziny. Słodko.
Potem była zbyt krótka jak zawsze przerwa na obiad, a potem kolejny punkt wycieczki - muzeum NRD.
To było super! Fajnie było dowiedzieć się, jak to było w NRD (chociaż dla mnie komunizm to nie jest rzecz obca, w przeciwieństwie do mojej szwajcarskiej klasy).
Widziałam prawdziwego trabanta i rozmaite rzeczy prosto z NRD. Było pokazane jak wtedy się ubierano, jakiej muzyki słuchano, jak wyglądało życie w wojsku, nawet jaki taniec (razem z krokami narysowanymi na podłodze) wymyśliły władze, żeby zastąpić taniec jaki był popularny na zachodzie. Mnóstwo rzeczy było oryginalnych, zebranych od ludzi którzy trzymali toto w piwnicach i chętnie się tego pozbywali.
Po muzeum był czas na prezentacje. Każda grupa chciała jak najszybciej pokazać swój projekt i mieć to z głowy, ale przez problemy techniczne (poniekąd spowodowane przez Lucie) nie wszystkim się to udało (w jej stronę posyłane były zewsząd mordercze spojrzenia).
Szczerze? Uważam że projekt Lucie, Franziski, i poniekąd mój był najlepszy. Inni nagrywali jakieś ultranudne filmiki w których czytali po prostu fragmenty powieści, a już mistrzem był Alex, który wyświetlił jeden parosekundowy filmik, a potem stał na środku i przeczytał fragment książki. Szał.
Potem było ociupinkę czasu wolnego, więc skoczyłyśmy do kawiarni i do Primarku (niestety miałam za mało czasu żeby cokolwiek kupić...).
Następną destynacją była tybetańska restauracja, gdzie była pożegnalna kolacja. Zjadłam jakieś zapiekane pierożki z nadzieniem o śmiesznej nazwie, momo czy coś w tym guście. Było całkiem spoko i smacznie. Wychowawca wypił z litr piwa i narzucał się wfistce, która pojechała jako drugi opiekun (nota bene chyba jej to nie przeszkadzało).
Po kolacji chcieliśmy coś razem zrobić jako klasa, więc długo szukaliśmy miejsc dla 28 osób w barze. Ja, Helena, Chloe i Fanny odłączyłyśmy się od grupy i poszłyśmy w swoją stronę. Poszłyśmy na lody (o godzinie bodaj 22, ło), a potem złapałyśmy taksówkę i wróciłyśmy do pokoju, gdzie się spakowałyśmy (chlip).
~Dzień piąty, ostatni~
Z rana oddaliśmy walizki do depozytu na dworcu i pojechaliśmy do Poczdamu zobaczyć pałac Sanssouci. Jako fanka Prusów (pozdrawiam Rembusa jeśli to czyta) cieszyłam się jak dziecko. A że pogoda była przewspaniała... Pałacyk i ogrody były skąpane w słońcu, było ciepło, nie wspominam nawet o tym, jaki Sanssouci jest śliczny.
(Oczywiście kupiłam pamiątki, włącznie z torbą z nadrukiem "Fryderyk Wielki").
A potem...
Potem zgodnie z planem było nasze "wolne popołudnie".
Czytaj: zwiedzanie skończyło się o 14, a o 16:45 mieliśmy się stawić na dworcu w Berlinie. Plus trzeba jeszcze było tam dojechać.
No ale okej, czasu mało to się spieszyłyśmy. Niepotrzebnie - w piątek było święto narodowe (Tag der deutschen Einheit) i wszystko było zamknięte. Prawie wszystko. Całe "wolne popołudnie" przesiedziałyśmy w Dunkin Donuts.
Zbiórka, jazda na lotnisko, wszystko odbębnione, siedzimy w samolocie. Dostało mi się miejsce przy wyjściu awaryjnym, obok Remo i Franziski. Zagadała do mnie bardzo miła stewardessa, a gdzie lecę, a z kim, gadka szmatka. Niestety jej Hoch Deutsch był tak bardzo hoch że wolałam z nią rozmawiać po angielsku. (shame on me).
Na lotnisku pożegnaliśmy się wszyscy, tuli-tuli, buzi-buzi, miłych ferii, do zobaczenia za dwa tygodnie. Pojechałam pociągiem na dworzec główny i poszłam na przystanek tramwajowy tylko po to, żeby zobaczyć jakiś dynks na szynach i informację, że tramwajów nie ma i dupa. Wróciłam na dworzec, poszłam na pociąg, odebrała mnie Mariev. W domu wszystko opowiadałam, pokazywałam pamiątki i gotowałam się na następny dzień... ale o tym następnym razem ;)
Tak oto wyglądał mój wyjazd do Berlina z moją szwajcarską 5b *odhacza kolejne miasto na liście stolic które już zwiedziła*
W nastepnej notce streszczę wypad w piękne szwajcarskie góry i resztę moich ferii!
Do zobaczenia c:
Pieróg

wtorek, 14 października 2014

Wycieczka do Berlina cz.1 - na przypale albo wcale

Łał, jak mnie tu dawno nie było! *przytula internet*
Mam naprawdę dużo do opowiedzenia więc usiądźcie wygodnie, popijajcie herbatkę i jedziemy z tym koksem!
~Dzień pierwszy~
Wstałam o godzinie 4 (domyślacie się, jaką mi to sprawiło przyjemność). Musiałam jeszcze dopakować walizkę i jakoś ją dowlec na przystanek tramwajowy (co poszło mi szybciej niż przypuszczałam), więc krzątałam się jeszcze z godzinę zanim wreszcie wyszłam z domu. Wszędzie ciemno, wokół żywej duszy, stałam samotna na przystanku czekając na tramwaj. Dobra, dotarłam na dworzec główny. Sprawdziłam milion razy peron i godzinę odjazdu, zakupiłam kawkę i bilet, luzik. Dzwoni Lucie, że przegapiła jeden pociąg więc muszę czekać na następny który jechał, łolaboga, dwie minuty później. Wszystko przebiegło bez problemu, zajechaliśmy na lotnisko (ja, Lucie, jej koleżanka i tata który tam pracuje), tam spotkaliśmy resztę klasy. Gdy już wszyscy przyszli, dostali bilety, sratatata, pozałatwialiśmy lotniskowe itemki, luzik. Czekamy na samolot, spóźnia się dwadzieścia minut, godzinę, zapowiadają że spóźni się i drugą, ale nie! głos z głośników zapowiada że jakimś magicznym sposobem samolot jest już gotowy do lotu, proszę wsiadać, drzwi zamykać. Dobrowolnie zamieniłam się miejscem z Michelle (miałam siedziec z Andriną i Janine, jej przyjaciółkami), więc siedziałam sama między dwoma facetami (w sumie mi to nie przeszkadzało, słuchałam sobie muzyki przez tę godzinę, chodziaż trochę nie czaję, czemu jako grupa mieliśmy siedzenia porozwalane po całym samolocie). No ale kij, dostałam ciepłego precla i czekoladę (all hail AirBerlin) i zalecieliśmy na miejsce. Najpierw jechaliśmy bardzo długo bardzo dusznym busem, potem przesiedliśmy się milion razy w rozmaite busy i pociągi, aby wreszcie dotrzeć do naszego "hotelu".
Pierwsze wrażenie: "o kurde, wygląda trochę jak u nas". Czytaj: brudno, szaro, stare budynki.
Chociaż szczerze mówiąc to pokoje wyglądały lepiej niż się spodziewałam, naprawdę. Były duże (łazienka też!) i czyste. Miałam pokój z Heleną, Chloe i Fanny (niech ich bóg błogosławi, chyba bym skoczyła z okna jakbym miała pokój z taką Michelle).
Po odstawieniu bagaży pojechaliśmy pociągiem do bardzo fajnej włoskiej restauracji, gdzie zamówiłam na spółę z Heleną pizzę z rukolą i bruschettę (było przepyszneeee).
Potem pojechaliśmy do takiej wypożyczalni rowerów, gdzie sobie wybraliśmy po kasku i rowerku, a potem razem z przewodniczką jechaliśmy w różne części Berlina. Na każdym stopie opowiadała nam różne ciekawostki na temat miejsca w którym się znajdowaliśmy. Fajnie było, widzieliśmy Reichstag i Bramę Brandenburską, a do tego jak byliśmy koło Bramy to z rezydencji Merkel wyjechał ciąg samochodów i policji, bo "Pani Merkel miała gościa z Finlandii".
Potem mieliśmy "czas wolny". Ściślej: mielismy coś zjeść i sami dotrzeć pod teatr na określoną godzinę. Poszłam z dziewczynami z pokoju do sklepu, a że czasu było naprawdę mało, w stresie próbowałyśmy się zorientować, gdzie mamy jechać i którym pociagiem. Na szczęście na wstępie kazdy dostał mapę, więc nie byłyśmy (tak całkiem) zdane na siebie.
Dla zaoszczędzenia czasu "kolację" zjadłyśmy w budzie koło teatru. Buda jest bardzo słynna z powodu podawanych w niej curry wurstów. JAKIE TO BYŁO PYSZNE LUDZIE, KAŻDY KTO JEST W BERLINIE MUSI TEGO SPRÓBOWAĆ, SERIO. Była to dosłownie kiełbasa pociachana na kawałki, zalana keczupem z przyprawami, do tego frytki zalane keczupem i majonezem. Tak, zalane. To słowo doskonale oddaje ilość keczupu, jaką pan raczył mi nawalić na papierowy talerzyk (jak toto wytrzymało to ja nie wiem, niemiecka technologia).
Teatr. Hm. Wiecie na czym polega specyfika teatru Witkacego w Zakopanem? Dla niewtajemniczonych: teatr Witkacego to dosłownie kawiarnia ze sceną. Nie ma tak ostrego podziału na aktorów i widownię, aktorzy (wow Marta, super powtórzenia, twój polski rozwija się z każdym dniem jak widzę) nawiązują interakcję z oglądającymi... no, super sprawa ogólnie. Tutaj było tak samo. Jeden szkopuł: wszystko było po niemiecku, i, co gorsza, w akcencie berlińskim. Jeszcze jeden szkopuł: wszyscy sobie kupowali alkohol, lecz tylko mnie pytano o dowód.
Na szczęście nie tylko ja wykazałam się całkowitym brakiem zrozumienia berlińskiej sztuki - Franziska też kompletnie nie czaiła, o co chodzi, bo ponoć berliński akcent jest za trudny. Hm.
~Dzień drugi~
Po śniadaniu poszliśmy zobaczyć Checkpoint Charlie i muzeum żydowskie. Szczerze mówiąc to trochę się nudziłam XD' Przeszliśmy kontrolę (taką jak na lotnisku, tak jakby jedno muzeum było równie ważne jak Reichstag...), oddaliśmy rzeczy do garderoby, podzieliliśmy się na dwie grupy i poszliśmy za naszym przewodnikiem. Dziwny był trochę, dziwnie chodził (próbowałam ogarnąć, czy aby nie nosi protez), dziwnie mówił, dziwnie się szczerzył i jakiś był taki.... zbyt... rozentuzjazmowany XDD'
Muzeum żydowskie ma kształt zygzaka i... nie wiem, ugh, nudno mi tam było XDDD
Weszliśmy do ciemnego pomieszczenia o bardzo wysokim sklepieniu. Miał kształt nieregularnego trapezu, jeden kąt był bardzo wąski, a z sufitu była spuszczona metalowa drabinka, która kończyła się gdzieś 2,5 metra nad ziemią, tak, że nie szło jej dosięgnąć. Co to ma wspólnego z żydami?
-Jak myślicie, co symbolizuje to pomieszczenie? - spytał przewodnik tonem katechetki pytającej przedszkolaki, jakie zwierzątka były w stajence u Jezuska.
Na to Jana (jak już zauważyłam, odzywa się bardzo często i, wnioskując z reakcji innych, mądrze), że pewnie komorę gazową.
-T-aaaaak! Dokładnie! - wykrzyknął uradowany przewodnik, jak na mój gust trochę zbyt entuzjastycznie.
-Jak się czujecie tutaj? Niezbyt przyjemnie, prawda? Patrzcie, nawet nie możemy sięgnąć tej drabiny! Ale patrzcie TAM! Oto promyk światła!! I ci żydzi tak widzieli ten promyk światła i czuli w sobie SIŁĘ PRZETRWANIA!! A ten róg, wąski, nie?! Wąski jak KORYTARZE w PODZIEMNYCH LOCHACH DLA ŻYDÓW, czujecie to?! Nie? - wszystko z nieprzyzwoitym wręcz uśmiechem wyszczerzem na twarzy i posapywaniem, które było jego tikiem nerwowym.
Jeszcze bardziej mnie rozwalił sklep w muzeum. Z żydowskimi gadżetami. Można sobie kupić np. tę taką śmieszną żydowską czapeczkę w różne wzorki, notesik z żydowskimi sentencjami, nie wspominając o bransoletkach, ołówkach, torbach, gumkach do ścierania...
Po muzeum było trochę czasu wolnego na obiad. Poszłam z Chloe i Fanny do maka, gdzie zjadłam boskiego burgera (piszę to na głodniaka, wybaczcie). Oczywiście czasu było o wiele za mało, więc do następnej atrakcji - Reichstagu - dotarłyśmy biegiem.
Znowu przeszliśmy kontrolę i weszliśmy do budynku. Niestety z jakiegoś powodu nie mogliśmy wejść na to takie oszklone coś przez co można z góry oglądać obrady.
Pani nam pokazywała salę obrad i opowiadała, jak wyglądają, ale wszyscy byli już tak wykończeni, że mało kogo obchodziło, co mówiła. Nie dziwcie się - 2 godziny stania w muzeum żydowskim, potem godzina bieganiny i szybki obiad, teraz 2 godziny zwiedzania Reichstagu. To nie było fajne ;-;
Potem był czas na robienie projektu. Projekt ten (nie wiem czy już tłumaczyłam) polegał na przeczytaniu książki, której akcja działa się w Berlinie, a potem na zrobieniu prezentacji/filmiku/zdjęć o tej książce. Ale najpierw trzeba znaleźć dokładnie te ulice, na których działa się akcja powieści.
Ponieważ nie miałam ani przydzielonej grupy, ani książki, postanowiłam pójść z Lucie i Franziską i pomóc im robić ich projekt.Najpierw siedziałyśmy w kawiarni i omawiały, co zrobią i gdzie. Potem pojechałyśmy gdzieś pociągiem, potem szukałyśmy jakichś ulic... dobrze że Lucie miała wszystko pod kontrolą, bo kompletnie nie wiedziałam gdzie jesteśmy ani jak wrócić do domu XD'
Był mały dramat. Lucie oblała się przez Franziskę kawą i rozpętała sie kłótnia. Ale nie taka niewinna. To była jedna z tych kłótni-wielki-kryzys-przyjaźni. Jedna z tych, gdzie rozmawia się przez pół godziny, płacząc, i rozmawiając z drugą stroną o wartości przyjaźni itd.
I teraz wyobraźcie sobie jakąś boczną uliczkę w Berlinie, dwie szwajcarski coś do siebie charczące, jedna płacze i krzyczy, a w tym wszystkim ja, stoję nieopodal jak kołek myśląc tylko o tym, żeby wreszcie znaleźć toaletę bo nie wytrzymam dłużej.
Hmm...
Na szczęście wszystko dobrze się skończyło, dziewczyny się przytuliły, Lucie mnie przeprosiła i tłumaczyła się, że lepiej, że teraz pokrzyczały, niż jakby miały być naburmuszone resztę dnia.
Przez resztę dnia kręciłyśmy filmiki na projekt, a potem poszłyśmy coś zjeść.
Potem Lucie zadzwoniła do Floriana i Remo i zaproponowała spotkanie. Średnio mi się chciało, ale w sumie czemu nie? Zadzwoniłam do Heleny, która miała klucz do pokoju, wyjaśniłam o co chodzi i że wrócę koło 23. Nie miała nic przeciwko, ona sama była z dziewczynami na mieście i miała wrócić później.
Poszłam z Lucie i Franziską do bardzo fajnego baru. Potem dołączyli do nas pozostali i już nie było tak fajnie D: włóczyliśmy się od baru do baru przez pół godziny szukając miejsca, aż w końcu wróciliśmy do tego samego baru co na początku XD' nasza grupka składała się z Lucie, Franziski, Floriana, Jaime, Jany, Luizy, Victorii i Rose. Franziska powiedziała mi szeptem, że nie miała pojęcia, że oni tyle mogą pić (chociaż jak dla mnie to nie pili za dużo....... tego wieczora).
Na szczęście wkrótce zaczęliśmy się zbierać i wzięliśmy taksówkę do domu. Jedna koleżanka się upiła i rozbiła butelkę piwa pod drzwiami naszego 'hotelu'. Nie chciałam mieć z tym nic wspólnego, więc zwiałam do pokoju zanim przyszedł wkurwiony zaniepokojony właściciel. UF.
Okej, chyba starczy jak na jeden wpis, czo? Pozostałe dni opiszę w następnej notce, a potem jeszcze opowiem o wyprawie w piękne, szwajcarskie góry i co tam porabiałam w czasie ferii jesiennych.
Do zobaczenia wkrótce 8)
Pieróg

niedziela, 28 września 2014

Ciasto i śpiewanki, pchli targ, pierwsza impreza i BERLIN!! (tygodniowy hiatus)

Yohoiii! C:
Czwartek jak zwykle rozpoczął się śmiertelnie nudnym Wirtschaftem, podczas którego Amelie i Robin miały prezentację. Zauważyłam, że brakuje sporo dziewczyn i spytałam o to Vero. Wyjaśniła mi, że Rose, Rachel, Alissa i Chloe są żydówkami, i miały wczoraj taki jakby nowy rok. No to... Szczęśliwego nowego! :3
Potem poszłam z Franziską na praktyki z chemii, a że wzięłam ze soba ukulele, to grałam i śpiewałam przed salą i dziewczyny mi biły brawo :"D chwała i sława
Praktycznie cały dzień wyłyśmy śpiewałyśmy Let Her Go XDDD' Poza tym pomyliłyśmy sale i się trochę spóźniłyśmy, ups. Na praktykach bawiliśmy się wskaźnikami i robiliśmy (kto robił ten robił) jakieś obliczenia.
A po chemii wolne popołudnie, yaaay! Kupiłam w coopie żarełko i zadowolona ruszyłam do domu żeby plaszczyć dupę przez parę godzin siedząc na necie, robić na drutach i żreć Kinder Country.
A na kolację zżarłam 3 tortille i nie żałuję C:<
A propos, te żarty o uczniach z wymiany drastycznie przybierających na wadze są prawdziwe. Waga nie kłamie (ja się tam cieszę XDDD)
W piątek był sprawdzian z angielskiego ze słówek który trwał może z 6 minut XDDD oczywiście był banalny, nanana.
Lekcje przebiegły mi dość szybko. Najważniejszym punktem dnia była lekcja niemieckiego, na którą Herr Bunter przyniósł ciasto (!!), gitarę i piosenki. Całą lekcję śpiewaliśmy rozmaite pioseki, w tym jedną pijacką, dwie francuskie i dwie, które znali wszyscy (oprócz mnie). Było meeegamiło C:
Potem tylko chemia i wolność! Po lekcji staliśmy pod szkołą i rozmawialiśmy o Berlinie. Ja umówiłam się z Lucie na dworcu głównym, bo sama bym nie dotarła na miejsce a rodzina goszcząca nie jest w stanie mnie tam zawieźć.
Umówiłyśmy się na 6.15 w pociągu który odjeżdża 6.17. Po sprawdzeniu tramwajów itd. wyszło na to, że muszę jutro wstać o godzinie 4, najpóźniej 4.30 japierdolezginę
........do tego będę na dworcu czekać z 20 minut. Pocieszam się tym, że będę miała czas na najmocniejszą na stanie kawę ;_;
W sobotę rano pojechałam ze Stephanem na rowerze do Bahnhof Enge żeby wybrać pieniądze z bankomatu (tu pragnę pozdrowić mojego tatę który mi wysłał mnóstwo kasy) i kupić mi bilet na dwa miesiące. Przy okazji podjechaliśmy do coopa, bo potrzebowałam więcej wełny do szaliczka (dokupiłam trzy kłębki o_o) i zgarnęliśmy trochę żarcia i PRZEPYSZNE lody Ben&Jerry Chocolate Chip Cookie Dough (polecam!).
Gdy wróciliśmy czekało już na nas ciasto z jabłkami c:
Przez jakis czas siedziałam sobie na balkonie jako że była śliczna pogoda i kontynuowałam robienie szaliczka :3 po czym przypomniało mi się, że miałam jechać na pchli targ! Poprosiłam Mariev o wskazówki jak tam dojechać, szybko się pozbierałam i heja 8|
Na miejsce dotarłam bez problemu, po drodze zahaczyłam o księgarnię (hasztag typowy pieróg).
Nigdy nie byłam na pchlim targu. Nawet nie wiem, czego się spodziewałam. Ale nie tego.
Tam.... Tam było wszystko i nic, szajs i prawdziwe perełki, rzeczy używane i zupełnie nowe, buty, ubrania, zabawki, płyty CD i DVD, torby, wszystko to, co już komuś z jakiegoś powodu nie jest potrzebne. RAJ!
Pierwszą rzecz jaką dorwałam to łososiowa materiałowa kurteczka, którą... Dostałam za darmo. Ot, pani powiedziała "Nichts, 'schenke dir" i mam. Jupi!
Kupiłam jeszcze sweterek, bluzę i film Into the wild (huehue) za, uwaga, 1 franka. Do tego gdy chciałam kupić koszulę w kratę.... Też ją dostałam za darmo. Łącznie wszystkie rzeczy kosztowały 11 franków. Za 11 franków w normalnym sklepie to ja sobie mogę pięć batonów kupić co najwyżej XDDD'
Straaasznie mi się tam podobało, nawet byście nie pomyśleli jakie fajne rzeczy niektórzy sprzedają (prawie bym nabyła conversy ale były dosłownie pół rozmiara za małe.....)
W drogę powrotną wybrałam się z podniesioną głową, wspaniałym humorem i workiem wypchanym ubraniami. Wstąpiłam jeszcze do księgarni, gdzie poważnie zastanawiałam się nad kupnem słownika slangu niemieckiego z angielskimi synonimami.... Ale zrezygnowałam. Hm.
Jeśli myślałam że to koniec wrażeń...... To się grubo myliłam. To był początek.
Otóż Stephan i Mariev wybrali się na kolację do znajomych, a w tym czasie Vincent zaprosił do domu "parę osób". Okej, spoko. Plan zakładał coś w stylu ”oni swoje, a ja swoje". Taaaa.....
Nie było wiadomo kto kiedy i czy w ogóle przyjdzie. Zjedliśmy spaghetti i zaczęliśmy oglądać jakiś film z Johnnym Deppem, gdy zadzwonił dzwonek do drzwi. Pierwszym gościem był bardzo miły chłopak o imieniu Gabriel. Kulturka, otwarliśmy piwo, gadka-szmatka. Następny gość, Benny. Mniejsza kulturka, przenieśliśmy się na balkon, bo chciał zapalić. Jointa. Hm.
I tak schodzili się kolejni goście, sami faceci, a gdy nas już było z 7 przyszła jakaś blondynka (do której powiedziałam dosłownie jedno zdanie typu podaj piwo XDDD).
Ta... I tak parę osób zamieniło się w dwadzieścia. Niektórzy byli naprawdę mili, gadaliśmy sobie, żartowaliśmy, piliśmy, graliśmy w jakąś tajemniczą grę o nazwie Wusch, która jest zbyt skomplikowana żeby o niej pisać, ale sprowadzała się do bardzo prostej rzeczy: jak się pomylisz - pijesz.
W końcu przenieśliśmy się na taras na parterze. Jakimś cudem wszyscy znaleźli się w pokoju z instrumentami i zaraz zrobiła sie orkiestra (chłopak imieniem Ari zarąbiście wymiatał na gitarze). Odmówiłam kolejnego jointa (zasady AFS jasno mówią: jarasz - wylatujesz). Ktoś wyciągnął jakiś bardzo słodki likier. Jeden kolega robił nam zdjęcia i robiliśmy śmieszne miny. Chłopak imieniem Chris opowiadał mi, że pracuje w sklepie sportowym.
No ogólnie - było super C:
Koło 1:30 wyszedł ostatni gość, a jeden chłopak został na noc. (Przynajmniej nie musiałam sprzątać, ha.)
Ale powiem wam, że kulturka totalna. Żadnego, nie wiem, darcia ryja na pół osiedla czy dewastacji przystanku autobusowego, czy też gwałcenia się po kątach i grania w słoneczko. Pełna kultura i miła atmosfera c: no i poznałam trzy fanki youtuberów!
A było to tak
Basically przysłuchiwałam się rozmowie trzech dziewczyn i gdy po raz kolejny padło słowo 'youtuber' nie wytrzymałam i spytałam, czy oglądają AmazingPhila. "TAK OMG TAK!!! A KTÓRY CI SIĘ BARDZIEJ PODOBA, PHIL CZY DAN OHOHO MNIE TEŻ PJONA". Tak to właśnie było c:
W niedzielę Mariev i Stephan bardzo się dopytywali, jak to ta impreza wyglądała, bo Vincent nigdy nikogo nie zapraszał do domu, a już zwłaszcza nie dwadzieścia osób.
Po południu poszliśmy na Tag der offenen Tuer (dla niewtajemniczonych: dzień otwartych drzwi). Miało to miejsce w bardzo, BARDZO nowoczesnym budynku w którym mieści się jakaś szkoła artystyczna, tzn. sekcja plastyczna, taneczna, muzyczna itd, do tego trzy sale koncertowe, kilka wykładowych, ogród na dachu, pełno pracowni malarskich i sal do tańca.... Dziś zostało to udostępnione zwykłym śmiertelnikom, żeby mogli sobie popatrzeć, jak fajnie mają się ci, co są utalentowani. Hm.
Gdy wróciliśmy, kontynuowałam pakowanie walizki do Berlina, zjedliśmy pizzę, a potem oglądaliśmy superowy japoński film pt "Jaki ojciec, taki syn". W sumie go nie dokończyliśmy, bo było za późno, ale wypożyczymy go jeszcze raz jak wrócę c: polecam wam serdecznie~
Wybaczcie że nie ma zdjęć (a mam ich w trzy dupy), ale zaś coś jest nie halo z przesyłaniem a nie mam do tego nerwów ;-;
Mój zegarek mówi mi, że jest godzina 22:40, muszę się wykąpać, wstać o 4 rano, dopakować się i jakoś dostać się do pociągu. To wszystko mi mówi ten zegarek.
Ja.... Naprawdę nie wiem jak ja jutro przeżyję XDDD
No i jade na tydzień do Berlina! Wreszcie!! To oznacza, że nie będzie wpisów na blogu, bo nie będę miała na to czasu (wszak to tydzień pracy a nie zabawy, jak to rzekł wychowawca).
Widzimy się zatem za tydzień (jeśli dopisze szczęście), a potem mam dwa tygodnie wolnego... Będę miała duuużo czasu na dodanie zdjęć i dokładne opisanie przeżyć z Berlina.
Trzymajcie za mnie kciuki bo jutro wstaję kURWA O CZWARTEJ FUCKIN RANO bo czeka mnie jutro dłuuuugi dzień ;u;
Do zobaczenia!
Pieróg
PS. nie wiem czy o tym pisałam, ale jutro lecimy do Berlina przez godzinę, oddajemy bagaż do pokojów, po czym będziemy przez 3 godziny zwiedzać Berlin na rowerach. A potem idziemy do teatru. Hm. Obym pospała w samolocie XDDD'

środa, 24 września 2014

Robienie na drutach, my dear etcetera, into the dzicz i nauka wiersza o Mackie Messer

Witam was ciule! (dedykuję ten żarcik mojemu najlepszemu przyjacielowi Bartkowi który ma obsesję na punkcie papieży)
Wtorek rozpoczęłam dwoma lekcjami BG, gdzie (wreszcie) malowaliśmy i rysowaliśmy. Pamiętacie jak dodawałam zdjęcia moich decollage'owych dzieł? Na poprzedniej lekcji je skanowalismy i przerabialiśmy w Adobe InDesign - robiliśmy takie jakby miniatury o wymiarach kwardatu. No i wczoraj zaczęliśmy je przemalowywać na większy format. Poszło mi tragicznie, bo nie mam zbyt częstwo do czynienia z farbami.
Na matmie jak zwykle nic nie robiłam, za to na angielskim byłam aktywna jak nigdy. Omawialiśmy wiersz e e cummingsa (właśnie tak. małe litery, bez kropek) pod tyułem "my dear etcetera". Przeczytajcie go sobie. Wywarł on na mnie przeogromne wrażenie, aż się go chyba nauczę na pamięć. Zgłosiłam się do przeczytania go na głos, a potem dużo gadałam jak go interpretowaliśmy. W zasadzie ja miałam czytać tylko pół wiersza, a Jana drugie pół, ale pani powiedziała że nie śmiała mi przerwać. Łał.
Przerwę obiadową spędziłam z Lucie, Franziską i jakąś ich koleżanką Andriną. Jak zwykle było z nimi bardzo zabawnie. Na obiad kupiłam w stołówce nuggetsy i frytki. Mniam.

Potem miałyśmy biologię na którą się spóźniłyśmy, ale pani nic nie powiedziała (nigdy nic nie mówi na ten temat, uwielbiam ją).
Rozglądałam się po sali i zauważyłam różne plakaty na ścianie. Jeden z nich to była oda do makrofagów po angielsku, która kończyła się zdaniem: "All hail macrophagus", co z jakiegoś powodu bardzo mnie śmieszyło.
A właśnie! Czemu ta oda była po angielsku? Otóż w Rämibul jest specjalna klasa, która kilka przedmiotów (m.in matme i biologię) ma wykładanych po angielsku i maturę też będą pisali po angielsku. Łał! Hardkory.
Potem była nasza ukochana historia. Znowu przerabialiśmy jakiś tekst, a pan Dupek widząc że patrzę pustym wzrokiem w kartkę spytał, czy jest on dla mnie za trudny. Pewnie że jest! Jestem na poziomie B1 do jasnej, potrafię podtrzymać rozmowę i napisać list na maturze a nie interpretować tekst o sytuacji Serbii w Europie przed 1 W.Ś!
Z tego historyka to taki DORK, że czasem naprawdę żałuję, że go nie nagrałam XDDD gościu się śmieje z własnych tekstów i wygląda na tak zadowolonego jak powie coś mądrego XD Jeszcze tak patrzy wyczekująco jakby czekał na wyraz podziwu na naszych twarzach, no prześmieszny facio.
Wieczorem oglądaliśmy "Into the wild". Jeśli jeszcze tego nie widzieliście to polecam wam serdecznie, zajebisty film. Aż nawet ściągnęłam sobie soundtrack (też zarąbisty). Film opowiada o gościu, który miał zasadniczo dosyć dotychczasowego życia, spalił dokumenty, wszystkie oszczędności przekazał na cele charytatywne, wziął plecak, namiot i inne przydatne rzeczy i ruszył w świat. Tak po prostu. Megawzruszający film, jeszcze oparty na prawdziwych wydarzeniach!
Fun fact: przed filmem dostałam ataku śmiechu. Widzieliśmy reklamę w której pokazywano króciutkie fragmenty rozmaitych filmów. Wyglądało to tak:
*na ekranie pokazano nagą kobietę*
Stephan: Łał.
*znowu naga kobieta*
S: Łał!
*trójka ludzi w niedwuznacznej sytuacji* 
S: ŁAŁ!!
Ja: *dusi się ze śmiechu*
S: Trójka naraz, widziałaś to?? *na ekranie kadr z Brokeback Mountain* O PATRZ PATRZ KOWBOJE PEDAŁY O KTÓRYCH CI MÓWIŁEM, MUSIMY TO OBEJRZEĆ
Ja: *płacze ze śmiechu*
Mariev: Tak bardzo to jeszcze się u nas nie śmiała
S: Dobrze dobrze! Lepiej jak się śmieje!
Koniec historyjki, wracamy do meritum c:

Dziś z kolei, to jest w środę dnia 24 września, mam bardzo dobry humorek, zaraz opowiem czemu.
Na mojej pierwszej lekcji, tj. matmie, klasa pisała sprawdzian. Też chciałam, dopóki nie zobaczyłam zadań.... kompletnie nie czaiłam, co mam zrobić. Powiedziałam pani, no i miałam spokój przez całą lekcję (jezu, żebym tak mogła u siebie zrobić...). Potem miałyśmy wf podczas którego grałyśmy w rozmaite gry zespołowe.
Pierwszą grą był zbijak, tyle że zamiast jednej piłki... były cztery.
Druga gra polegała na tym, że każda brała taki jakby drewniany kręgiel, stawiała go na ziemi koło siebie i miała go za wszelką cenę bronić. Jeśli się przewrócił, trzeba było iść "do nieba" (czyli tam, gdzie matka w zbijaku). Podzielone byłyśmy na 2 drużyny, i powiem wam, ze ta gra podobała mi się najbardziej.
Trzecia gra polagała na tym, że wybierało się w drużynie króla, bombę i zdrajcę. Druga drużyna nie wiedziała, kto jest kim. Król nie mógł zostać zbity, bo cała drużyna ginie. Zdrajca gdy zostanie trafiony zdradza kto jest królem, a bomba... nie do końca zrozumiałam wyjaśnienia Amelie więc nie wiem XDDDD
Czwarta gra nazywała się Liczby i chodziło w niej o to, ze każda osoba w drużynie miała przypisany jakiś numer i drużyna miała zostać 'wybita' właśnie w takiej kolejności. To znaczy, że jak ja miałam numer 4, a zostałam trafiona jako pierwsza, to sobie zostaję na boisku. Chodziło o to, żeby wyczaić która osoba w przeciwnej drużynie ma jaki numer i się jej pozbyć XD
Po wfie była fizyka na której głównie gadałam z Alice. Na przerwie obiadowej poszłam z Lucie do pobliskiego sklepiku po kurczaka z ryżem w sosie curry i muffinki czekoladowe, a potem wróciłyśmy na teren szkoły do Franziski i Heleny. Franziske coś odwalało, ciągle się śmiała jak nienormalna i mówiłyśmy do sisbie po francusku XDD a potem dumnie nazwała mnie świnią po rosyjsku i pytała czy rozumiem XDDD oj Franzi, Franzi. Lucie tylko patrzyła na mnie wzrokiem pt. "I ja mam tak z nią codziennie..."
Potem był niemiecki, który szybko minął, a potem wolnooość! bo nie było geografii. Na niemieckim pan powiedział, że dostalismy kasę od UBS (banku szwajcarskiego), bo ludzie z naszej klasy coś wygrali na Knabenschiessen. Bodaj 150 franków!
Po lekcji przeszłam się z Lucie kawałek, bo ona szła na dworzec, a ja do Coopa. A wybrałam się tam... po rzeczy do robienia na drutach.  Zasadniczo chciałam kupić to takie coś do szydełkowania, ale w końcu kupiłam wełnę i druty. Nawet poprosiłam jakąś babcię o pomoc, bo były różne rozmiary i nie wiedziałam, który wybrać. A kupiłam to dlatego, że szale i szaliki są tu W CH DROGIE (24-60 Fr), więc postanowiłam zrobić se sama. Mam czas, umiem, mam chęć, to czemu nie? 8) a z tą wełną naprawdę fajnie się pracuje.


Byłam tak zadowolona z tych zakupów, że prawie zapomniałam o pójściu na pocztę! Otóż wczoraj dostałam awizo i musiałam się wybrać na pocztę. Na miejscu wzięłam bilecik, a gdy pokazał się mój numer, podeszłam do właściwego okienka. Oczywiście z panią rozmawiałam po angielsku, dla pewności....
W domu udało mi się samej zacząć robić szalik (nigdy sama nie robiłam początku), więc byłam bardzo z siebie dumna. Pomagałam też Stephanowi przy obiedzie - robiliśmy ciasto z warzywami. Zajebioza kulinarna, drodzy państwo. Zanotuję przepis i zrobię kiedyś w domu, bo to naprawdę przepyszne! Wzięłam dwie dokładki, aż się dziwili że tyle zeżarłam XDDD i nawet mnie pochwalono że pomagam w kuchni, wow.
Fun fact: miałam na sobie koszulkę z Where's Waldo (czy tam Where's Wallie, w wersji niemieckiej Wo ist Walter) i chyba z 6 osób z klasy ją skomentowało! Dosłownie na każdej lekcji ktoś inny mówił "Ej, super koszulka! Uwielbiam gościa!". Mała rzecz, a cieszy, prawda? Zwłaszcza że w kochanej Polszy pies z kulawą nogą się nawet nie zainteresuje, haha.
A w ogóle to uczę się z Lucie wiersza na pamięć! Pochodzi z dramatu "Die Dreigroschenoper" Bertholda Brechta który teraz przerabiamy. Umiem już dwie strofy 8|
Myślę że to wszystko na dziś. Wracam sobie do pokoju nakurwiać szaliczek bo jest w cholerę zimno i marznę ;____;
Do usłyszenia! 8D
Pieróg

poniedziałek, 22 września 2014

Winterthur, obrazy pana Edka, wf-owa masakra i BERLIN!!

Dzieńdoberek owczy serek! 8DD
Wczoraj miałam okazję odwiedzić Winterthur! Pojechaliśmy do Kunstmuseum na wystawę dzieł Edouarda Vuillarda, a przy okazji zahaczyliśmy o bardzo znane dzieła szwajcarskiego malarza które ponoć MUSZĘ znać bo szwajcarzy są z nich bardzo dumni. No i jedno jest nawet na banknocie. Nie pytajcie na którym bo nie wiem XDDD No i widziałam trzy obrazy van Gogha, rispekt.
Vuillard najczęściej malował olejami na kartonie, na wystawie była m.in. seria "Pani Vuillard przy stole", czyli jego mama siedząca przy stole i np. czytająca. Była też seria nagich kobiet ("Wreszcie coś fajnego!" rzekł Stephan). Do tego obrazy Feliksa Vcośtam, dobrego kolegi Vuillarda (jakoś bardziej mi się podobały XDDD przepraszam panie Edku).
Nie sądziłam, że tak długo tam zabawimy. Chodziliśmy od obrazu do obrazu i wszystkie po kolei oglądaliśmy i komentowaliśmy (ha, kto komentował ten komentował, a kto nie miał wystarczającego zasobu słówek, ten milczał).
Wychodząc z muzeum kupiliśmy książkę o Vuillardzie i poszlismy zobaczyć miejsce pracy Mariev. Nie wiem czy wam mówiłam, ale Mariev pracuje w Winterthurze jako nauczycielka niemieckiego i uczy imigrantów m.in. z Somalii czy innej Arabii. W sumie nic wartgo opisywania, typowa szkoła językowa. Sala z komputerami, tablicą, miejsce gdzie można zrobić herbatę na przerwie... No i pełno rzeczy do nauki niemieckiego, plakaty robione przez uczniów, nieśmiertelne rodzajniki przy bierniku i celowniku... takie tam. Wypiliśmy herbatkę, okej, wracamy...
Medżik torebka herbaty.

.....dupa, ulewa. A przedtem szłam w krótkim rękawku! Lało jak z cebra ;_; dobrze że miałam przeciwdeszczową kurtkę. Żeby  dostać się do auta musieliśmy podjechać busem bez biletu (jolo!).
Było TAK

A potem TAK

A w ogóle to auto którym jechaliśmy to Opel Astra 1.4 z odtwarzaczem kaset! całą drogę słuchałam jakiegoś rumuńskiego wycia (rozumiałam tylko ”Łoooo bożeeeee móóój" i "Córooo moja małaaa"). Moja rodzina goszcząca ma bardzo... ciekawy gust.
Fun fact: jak piszę te słowa to gra radio - ludzie w studiu słuchają dzieł Mozarta i je komentują ("To co mi się bardzo, bardzo podoba to to crescendo tararam pararam, naprawdę piękne" itd.)
Enyłej! Przejeżdżaliśmy przez okolice Langestrasse i widziałam bardzo fajne sklepy, kiedyś się tam wybiorę 8)
Gdy wróciliśmy (wreszcie) do domu czekały na nas Chloe i Silja i maszyna do robienia soku jabłkowego (tutaj nazywa się to Most). Tym razem dzielnie pomagałam przy robieniu soku, kroiłam jabłka i raz je nawet mieliłam 8| a sok wyszedł MEGAPYSZNY, pijemy go sobie do kolacji.
Jabłkowa miłość

W przerwie zjedliśmy ciasto (jabłkowe, oczywiście). Potem pomagałam robić obiad - dziczyznę w sosie bodaj musztardowym, karmelizowane kasztany (!!pyszne!!) i ziemniaczki z czosnkiem. Walić niedzielne rosołki.

Kasztany!

Tak mi minęła niedziela. A dzisiaj zaczęłam dzień od dwóch godzin wf-u, jupi! W szatni spotkałam Franziskę i Helenę. Pokazały mi, jak korzystać z sejfów na cenne rzeczy (udostępnione przez szkołę, oczywiście za darmo.) A potem.... potem nastąpiło piekło. Poszłyśmy biegać do miasta. Przebiegłam ⅓ mojej drogi do szkoły, ale w parku się poddałam i zażądałam przerwy. Zawróciłyśmy i pobiegłyśmy z powrotem do szkoły. Ledwo się doturlałam ;___; a Franziska nawet się nie zasapała, zazdroszczę jej kondycji.
Drugą godzine spędziłyśmy wszystkie na sali gimnastycznej grając w unihokeja. Tutaj muszę zaznaczyć, że do przenoszenia ławek używa się podstawek na kółkach i nie trzeba ich dźwigać. Szarfy są elastyczne. Kije hokejowe są z lekkiego metalu. Bramkarze mają hełmy, rękawice i ochraniacze na nogi. Sprzęt na sali jest starannie podpisany (np. na przegródce z piłką do nogi jest napisane "Jedna sztuka piłki do piłki nożnej". To się nazywa dokładność.) To tylko parę szczegółów, które rzuciły mi się w oczy po wejściu na salę (pamiętajcie że piszę z perspektywy cebulaczka, u nas w gimbie kije były plastikowe a o ochraniaczach można zapomnieć).
Miałam na sobie capoeirową koszulkę i pani z wf-u pytała mnie czy trenuję (nie, tak tylko se ubrałam bo mi się wzorek podobał, he.) Ogólnie złota kobieta z tej wuefistki.
Potem była nieciekawa matma i nieciekawy hiszpański, a potem miała być geografia, ale "wypadła z planu", a że była to ostatnia lekcja przed przerwą obiadową mieliśmy dwie godziny wolności! Poszłam z Rachel i Alice do Niedelsdorfu (zwanego przez miejscowych Dörfli), czyli do mojej ulubionej okolicy. Tam usiadłyśmy w bardzo fajnej kawiarence, a niedługo potem dołączył do nas Jaime (czyta się "Hajme").



Przy okazji dowiedziałam się, że cała trójka pali, Rachel jest żydówką i była w Polsce (w Krakowie, Lublinie, Auschwitz, Treblince, Majdanku i Warszawie) na jakiejś żydowskiej wycieczce (nawet Pianistę oglądali!), a Alice jest rowerowym maniakiem.
Fajnie było, tak fajnie, że musiałyśmy lecieć do Migrosa po żarcie (tajska sałatka z sosem sojowym) i wracać do szkoły bo zaczynały sie lekcje. Zanim tam dotarłyśmy, zostalo 10 minut na obiad (jeszcze nigdy nie jadłam tak szybko sałatki. na szczęście pan z niemca się spóźnił.)
Pierwsza lekcja - nudy. Na drugiej przyszedł jakiś pan i omawialiśmy krótki wiersz (KTO OMAWIAŁ TEN OMAWIAŁ, HE.) Na lekcji wychowawczej dostaliśmy ankiety o LG-tag, czy nam się przydało itd. Udało mi się coś nabazgrać, ale słabo wypadło.
Potem dostaliśmy szczegóły wyjazdu do Berlina, bo, przypominam, za tydzień lecimy do Berlina na, przypominam, tydzień a wycieczka została za mnie opłacona przez, przypominam, szkołę. Szlag człowieka trafia jak o tym się czyta, za dobrze mi tutaj.
Enyłej, jest to wycieczka naukowa (MHM...). Będziemy jeździć rowerami przez Berlin (przez 3 godziny, mon dieu), pójdziemy do żydowskiego muzeum, do teatru, do Reichstagu... A wolny czas mamy dopiero w ostatni dzień po południu, ha. Plotka głosi że mieszkamy w apartamentach z kuchnią i wiecie co? Nie zdziwiłabym się, gdyby to była prawda. Walić górskie wycieczki i nocowania w tanich pensjonatach.
Moja klasa w ramach projektu musi nakręcić film i robić zdjęcia rozmaitych miejsc w Berlinie, które zostały opisane przez pisarzy. Czaicie, taka wyprawa śladami książki. Lucy jako jedyna nie ma pary, więc pewnie będę z nią. Śniadanie mamy opłacone, ale obiady i kolacje musimy załatwiać se sami. Wydatki - średnio 15 euro na dzień (pozdrawiam moją mamę która mi załatwiła euro na wyjazd).
Wszyscy gadają tylko o Berlinie! Chyba zaczyna mi się udzielać to podekscytowanie.
A teraz mykam spać bo po tych dwóch godzinach biegania ledwo żyję XD

Trzymajcie się ciepło! (bo u mnie zimno i leje)
Pieróg

sobota, 20 września 2014

Spotkanie ze znajomymi, indyjski sklep, demonstracje i pchli targ

Witaaaam :3
Dzisiaj spotkałam się z Prekshą, jej koleżanką Shambouwi (czy jak jej tam) i drugą koleżanką, Suzanną z Włoch.
Najpierw musiałam czekać prawie pół godziny ma Prekshę, a potem na dziewczyny bo miały pociągi o wiele później od nas D: miałam stresa bo nie mogłam się do niej dodzwonić, cud że było tam wifi to się zgadałyśmy na fejsie (i weź się tu człowieku umawiaj).
Suzanna miała urodziny więc w trójkę kupiłyśmy małe ciasta, zapaliłyśmy świeczuszki i śpiewałyśmy sto lat po niemiecku jak wysiadała z pociągu. W dodatku Preksha miała dla niej mały prezencik, no, ogólnie było milusio :3
Faajnie było, strasznie dużo chodziłyśmy po Zurychu, Preksha zaprowadziła nas do bardzo uroczego parku oraz do sklepu indyjskiego. Widziałam w nim taaakie cuda, 20 kilowe worki ryżu (KTO TYLE ŻRE RYŻU NIBY), instant zupy miso (indyjsko tak bardzo) i jakieś indyjskie smakołyki. Shambouwi bardzo się jarała tym sklepem, mówiła że wiele rzeczy używa w swoim domu. Do tego leciała indyjska muzyka, klimacik po byku c:



!!! Nie wiedziałam że te naklejki ma czoło się kupuje w sklepie (don't judge me)

Co to kurde jest?! XD

Wróciłyśmy pociągiem do centrum Zurychu, a potem zaszłyśmy do Bellevue. Posiedziałyśmy nad jeziorkiem, porobiłyśmy mnóstwo zdjęć, straszyły nas łabędzie... Właśnie, łabędzie to straszne skurwiele są, mówię wam. Ładne toto, ale taaaakie chamskie, ciągle się gryzły i się bałam że mnie zjedzą ;_;
Łabędzie skurwiele



W końcu musiałyśmy się rozstać, a ja wsiadłam w tramwaj do domu. Przejechałam jeden przystanek, zobaczyłam pchli targ, i tak jakoś pod wpływem impulsu wysiadłam. I dobrze zrobiłam, bo oj działo się, działo.
Fajne to było, ludzie sprzedawali dużo różnych ciekawych rzeczy a ja prawie kupiłam sobie szalik (taniocha, 19 franków...).
Co to za instrument niby, wie ktoś?

Potem jak chciałam sobie grzecznie wrócić do domu to nagle zamarł ruch uliczny, a wg planu nie jechał żaden tramwaj. Potem zauważyłam dużo policji, a za policją... Dreptała sobie demonstracja. Przeciw aborcji. Starsi ludzie, orkiestra (!!!!) i przysięgam że gdzieś zadźwięczała pieśń religijna.
Ale niedługo trwał spokój bo zaraz na ulicę wylali się młodzi ludzie, też z transparentami itd, coś krzyczeli, skandowali, jeden koleś do mnie podszedł i poprosił żebym nie nagrywała (a i tak mam filmik, hohoho). W końcu ruch powrócił do normy, a policja nie musiała ani lać wody, ani strzelać z tych spluw co mieli przy sobie. 



Morał jest taki: chodźcie na pchle targi a będziecie mieć przygody.
A tak na marginesie, oto mój piątkowy lunch

Random zdjęcia tajm!

mANGI KURDE W KIOSKU NA DWORCU, ZABIJCIE MNIE ;____;

Hej ho super stylówa panie kapitanie

Jutro jedziemy do Winterthuru do jakiegoś muzeum, jupi! Jedziemy z rana więc zaraz się zbieram do łóżeczka. 
Żegnam was i trzymajcie się ciepło 8)
Pieróg

środa, 17 września 2014

Zwiedzanie księgarni, klub literacki, kontrola biletów i kino

Wybaczcie, że tak długo nie pisałam ;_; Wolałam raczej skumulować wydarzenia i je opisać w jednej notce niż pisać codziennie ale krótko D:

No więc w poniedziałek było Knabenschiessen więc mieliśmy wolne. To taki jakby festyn gdzie jest lunapark i się strzela, wynika to z jakiejśtam tradycji, blabla. Niestety nie miałam z kim tam pójść bo Lucie się rozchorowała a Alice za późno mi odpisała na smsa ;_;
Żeby więc nie stracić dnia postanowiłam wybrać się do Orell Fuessli (ogromnej księgarni) na Bahnhofstrasse. Oczywiście uciekł mi tramwaj, ale że pogoda była śliczna to przeszłam się na sąsiedni przystanek i tam wsiadłam w tramwaj.
Spędziłam w tej księgarni prawie godzinę, krążąc po niej i zaglądając do każdego działu. Przy okazji znalazłam moją ukochaną mangę (którą natychmiast ucapiłam i nie puszczałam aż do kasy), przejrzałam książkę o hipsterach, o Pusheen, i kupiłam książeczkę do rysowania taką z jakby "wspomagaczami kreatywności", jakimiś wzorkami do których można coś dorysować itd.





.......teraz jak o tym piszę....... Nastolatka zamiast iść na festyn (KIJ ŻE NIE MIAŁA Z KIM) to spędziła popołudnie w księgarni. Hmmmmmm...
We wtorek w szkole nie działo się prawie nic ciekawego oprócz tego że nie było biologii i spędziłam godzinę z Lucie i Franziską i było bardzo zabawnie XDDD poszłyśmy do takiego zakątka w zieleni, tam znalazłyśmy książkę o tytule "Zakazana książka" (nie wiem o czym była XDDD) i się wygłupiałyśmy. Założyłyśmy na szybko klub literacki, owinęłyśmy się jednym szalikiem i czytałyśmy fragmenty, słuchałyśmy muzyki, Lucie demonstrowała mi że ona coś jednak potrafi z tej capoeiry... Faaajnie było :3


Popołudnie szybko mi zleciało, a wieczorem poszliśmy do kinaaa! My tzn. ja, Vincent i Silja, a wieczorem tzn. na godzinę 20:45. Poszliśmy na ostatni film Miyazakiego (zapowiedział wszak ze odchodzi na emeryturę) o nazwie "The Wind Rises".... Powiem wam, że wspaniale było oglądać anime na w kinie, i to nie byle jakie, tylko dzieło Miyazakiego...! Film strasznie mi się podobał i nawet fakt że nie wszystko rozumiałam (napisy były oczywiście po niemiecku) nie psuł mi przyjemności oglądania.
Z kina wyszliśmy o 23:15, ups XD

Dzisiaj spędziłam przerwę obiadową z naszym klubem literackim. Franziska chciała mi nadać jakis pseudonim i próbowała jakoś przerobić moje imię... Stanęło chyba na Martuschia (bo nie umiała wymówić Martusia) ale średnio mi się to podoba... XDDD

Całą gegrę się opieprzałam (ha! jak na każdej lekcji tutaj!) bo pracowaliśmy z komputerami i KOMPLETNIE nie miałam co robić. Za to zrobiłam panu z gegry parę zdjęć z ukrycia, ehehe.
Wracając tramwajem prawie dostałam zawału jak zajechaliśmy na Bahnhof Enge (tam, gdzie się przesiadam w tramwaj numer siedem). Caaaały przystanek był zastawiony policjantami! Rozsądek podpowiadał mi, że to tylko kontrola biletów, ale i tak byłam przerażona jak wysiadałam a jakiś pan powiadomił mnie, że jest kontrola i dawaj panna bilet. Oczywiście wszystko miałam, pokazałam mu i zwiewałam byle dalej od niego (na drugą stronę ulicy na przystanek).
Każdy by się bał jakby coś takiego widział ;_;

A w domu zastałam Silję i jej kolegę którzy robili sok jabłkowy z owoców, które zebraliśmy.
Sprytne urządzenie

A potem sobie robiłam zadanka z chemii (co by nie było że mi tu za dobrze XDDD) i oto jestem! 
...wypadałoby naładować porządnie tego tableta, ehh
Enyłej, połowa tygodnia za nami, jeszcze dwa dni i weekend, jutro przenudne praktyki z fizyki, tablet ma 11% baterii, amen.
Tako żegnam was ja
Pieróg >3