sobota, 13 września 2014

Najlepsze warsztaty ever, mangi i racletta czyli PLS SEND ME MONEY

Tego posta napisałam wczoraj (tzn. 12 września) i miała, go gotowego na tablecie, ale niestety nie miałam dobrego internetu więc nie mogłam go uploadować. Po prostu udawajmy że jest wczoraj XDDDD


Wiiiitam was wszystkich serdecznie! Dzisiaj był naprawdę długi dzień, fiu.
O 8 wszyscy uczniowie klas piątych zebrali się w szkolnej auli (w której jest ogromna scena i nawet miejsce na orkiestrę!). Jeśli wyobrażacie sobie tłumy uczniów na twardych krzesłach hałasujących przez cały wykład.... mylicie się. Ponieważ klasy w Szwajcarii są bardzo małe, było nas dość niewiele, do tego siedzenia były bardzo wygodne i obite takimi jakby poduszkami. Tylko chłopcy z tyłu ciągle hałasowali i sobie robili jaja.

Najpierw jakiś mądry pan opisywał system edukacji w Szwajcarii (tzn. podział szkół i jakie mamy perspektywy po gimnazjum) ale szczerze nic z tego nie zrozumiałam (oprócz tego że pójście na uczelnie kosztuje naprawdę w ch... hajsu). Po godzinie grania w pasjansa i walki z katarem który prawie kapał mi na ekran (ahhh szwajcarska jesień) wykład się skończył. Warsztaty odbywały się w różnych szkołach, do których trzeba było samemu dotrzeć. Na szczęście w dossier które były do wzięcia na korytarzu była dokładnie opisana trasa i narysowane mapki.
Pierwszy workshop był z mojego ukochanego Wirtschaftu (to nie ja wybierałam, na jakie warsztaty idę, tylko szkoła), w dodatku w jakiejś szkole cholera wie gdzie. Alice próbowała mi wyjaśnić, jak tam dotrzeć, i nawet zapamiętałam gdzie mam wysiąść itd, ale okazało się, że Michelle też tam idzie. Vero musiała do niej dzwonić i prosić, żeby mnie ze sobą wzięła, blabla, w każdym razie szłyśmy tam w 5: ja, Michelle, Alissa, Robin i chyba Lena. Trasa nie była zbyt skomplikowana, ale nigdy nie odnalazłabym się w tym kampusie, więc dobrze że nie byłam sama. Dotarłyśmy do sali wykładowej, a ja byłam przygotowana na 2 godziny totalnej nudy na wykładach (które, o zgrozo, były w szwajcarskim niemieckim). Miałam szczęście, bo z tego co zrozumiałam (zawsze tak mówię bo równie dobrze mogłam pomieszać) to jakiś profesor nie przyjechał i zamiast 2 godzin, wykłady trwały jakieś pół godziny, jej! Problem w tym, że moje popołudniowe warsztaty zaczynały się dopiero o 13:15 (a była bodaj 10:30). Poszłyśmy z dziewczynami się poszlajać po mieście, odwiedziłam zakupowe centrum Zurychu (niedaleko Bahnhofstrasse), widziałam naprawdę SUPER ciuchy i buty i akcesoria i WSZYSTKO BYŁO TAKIE FAJNE I TAKIE DROGIE, aż się płakać chce. Znalazłam sklep z tymi plecakami, na które poluję (89 franków za sztukę CO NIE. Pomnóżcie to razy 3.14 i płaczcie tak jak ja). Poza tym widziałam fajne conversy za circa 139 złotych (!! przypominam że u nas są za 239) i boskie vansy. Ogólnie chciałabym wszystko kupić, co nie bardzo jest możliwe. W każdym razie poznałam fajne sklepy i na pewno jeszcze do nich wrócę (he he he >:3).
*odgłos pterodaktyla*

*ODGŁOS PTERODAKTYLA*

Po zakupach (nic nie kupiłam, co za niespodzianka) poszłyśmy do Migrosa, bo była pora obiadowa. Nic nie jadłam, bo na popołudniowych warsztatach miałam dostać jedzenie. W sumie nie rozmawiałam za dużo i też niewiele rozumiałam z tego, co mówią dziewczyny i się nudziłam, ale przynajmniej było wifi (dzięki Zuzka za dotrzymanie mi towarzystwa, ciesz się wakacjami póki je masz! 8)).
Właśnie utłukłam komara gołymi rękami. Tak na marginesie.
Wracając do rzeczy, o 12:45 pożegnałam dziewczyny i poszłam na przystanek tramwajowy, żeby zajechać na miejsce następnych wykładów. Moim celem był Bevoirpark, coś w stylu naszego hotelarza, gdzie ludzie uczą się pracy hotelu od podszewki. Ale o tym później.
Wsiadłam więc w tramwaj i kilka przystanków dalej wsiadła Lucie (tak właśnie się spodziewałam że wsiądzie przy Bahnhof Enge). Pojechałyśmy trochę za daleko i musiałyśmy czekać na tramwaj w drugą stronę XD' i tak się składa, że wysiadłyśmy na przystanku, z którego idę do domu. Tam spotkałyśmy znajome, które też szły do Belvoirpark (w tym Michelle i Janine, wg Lucie dwie najsztywniejsze i porządnickie panny w klasie). Nie wiedziałyśmy, gdzie dokładnie iść, ale to nic, bo czekała na nas pani, z tego co zrozumiałam, szefowa Belvoirpark. Poprowadziła nas do dużej sali (takiej którą by się wynajęło na rodzinny obiad), gdzie już czekał projektor. Pani nas powitała, a następnie kelnerki (uczennice) wniosły talerze z jedzeniem. Obie z Lucie nie mogłyśmy się doczekać jedzenia, ale to, co dostałam przerosło moja najśmielsze oczekiwania. Najpierw były krewetki z warzywami (!), następnie jakkolwiektenrodzajmięsasięnienazywa byłonapisanewmenualeniepamiętam razem z teżniepamiętamjaksiętonazywa, a następnie deser - lody o ciasto (zauważyłam, że lody ły karmelowe i są robione własnoręcznie - miały taki gorzkawy posmak, jak prawdziwy karmel. klasa!).



Czy tego się spodziewałam idąc na jakieśtam warsztaty? Nie. Zdecydowanie nie.
Po deserku dostałyśmy kawę (najlepsze capuccino w życiu) i pani opowiadała nam czego uczą się uczniowie w poszczególnych semestrach i co potrafią po ukończeniu szkoły. Muszę wam powiedzieć, że bardzo mi to zaimponowało! Oni się tam uczą dosłownie każdego aspektu jeśli chodzi o pracę hotelu, od finansów i zarządzania, poprzez gotowanie, filetowanie, parzenie kawy, na podawaniu dań skończywszy. Krótko mówiąc umieją wszystko, WSZYSTKO! Mogą być dyrektorami hotelu, mogą być kelnerami, kucharzami, łał!
Po wykładzie był krótki konkurs z wiedzy zdobytej na wykładzie. Zrobiłam go (trochę zerżnęłam odpowiedzi bo nie rozumiałam pytań) i to dość szybko, ale inna dziewczyna dostała nagrodę (w sumie dobrze, nie zasłużyłam na nią). Potem przeszłyśmy się po budynku, obejrzałyśmy nawet kuchnie! Było naprawdę super.


Po warsztatach umówilam się z Martiną. Martina to moja tzw. Götti (czy jakoś tak?), czyli osoba opiekująca się mną podczas pobytu w Szwajcarii. Do niej mam się zwrócić, gdy mam problem, a jeśli nie jest w stanie mi pomóc to zgłasza to wyżej. Enyłej, ona sama była kiedyś nakiedyś wymianie więc wie jak to jest w obcym kraju, blablabla. Czekałam na nią na Bellevue, było jakoś koło 4. Przeszłyśmy się dzielnicą Zurychu, której nie znałam (nazywała się jakoś Niedelsdorf??). Poszłyśmy na babeczki, postawiła mi jedną.


Cały czas sobie rozmawiałyśmy. Wchodziłyśmy do każdej księgarni i każdego sklepu jej zdaniem wartego uwagi. I tym sposobem po raz drugi tego dnia znalazłam się koło Migrosa i niedaleko Bahnhofstrasse. Razem odwiedziłyśmy największą księgarnie, w jakiej kiedykolwiek byłam - Orell Fuessli, cztery piętra pełne książek. A co najważniejsze - cały regał zapełniony mangami. Byłam w Londynie nieraz, nieraz też odwiedzałam Waterstone's, nieraz zachwycałam się ogromnymi regałami pełnymi mang. Ale zawsze reaguję tak samo. To musiało śmiesznie wyglądać, jak pokazywałam Martinie jakiś znany tytuł, albo moją ulubioną mangę której nie wydano w Polsce, i wzdychałam przy tym jak dziecko w Disneylandzie. W końcu emocje opadły, spojrzałam trzeźwym okiem na ceny i mój zapał (nieco) oklapł.

Fun fact: podczas tego wypadu naliczyłam 6 Starbucksów. Na samej Bahnhofstrasse jest ich 4, a w mieście jeszcze więcej.
Potem jeszcze przeszłyśmy się do Lindenhof i musiałam się zbierać (była 17:20 a ja musiałam być w domu o 18). Pożegnałyśmy się i każda pojechała w swoją stronę. Na szczęście Siódemka jedździ przez Bahnhofstrasse aż do mojej dzielnicy, także nie musiałam się przesiadać ani pilnować, gdy jadę w dobrym kierunku.



Bardzo fajny sklepik z (drogimi) mydełkami i przemiłą sprzedawczynią :3

Gdy wróciłam do domu, w kuchni siedzieli Mariev z Marcello. Marcello to "tata" Vincenta z czasu jego wymiany w Kanadzie, który przyjechał nas odwiedzić. Śmieszny jest fakt, że zainteresowany pojechał na jakąś wycieczkę ze szkoły i wraca jutro wieczór XDD
Marcello pochodzi z Brazylii, mieszka w Kanadzie, mówi po hiszpańsku, włosku, angielsku i francusku, a jego rodzice w ogóle są Włochami. W każdym razie fajny z niego chłop i mam powód, żeby gadać tylko po angielsku (uff, odpoczynek od dojcza).
Na kolację zjedliśmy szwajcarakie danie - racletta. W dużym skrócie: ziemniaki i smażony ser. Do tego piliśmy białe wino i szwajcarski Kirsch (taka jakby wódka z wiśni). Ja też. Ale głównie opijałam się herbatą bo po dwóch dniach szlajania się po Zurychu w taką ciulową pogodę się przeziębiłam.
Maszyna do racletty

Serek specjalny do racletty 12/10 polecam

Typowy szwajcarski deserek

No właśnie, ej. Bo z bloga wynika, że codziennie coś piję, tu wino, tu piwo, ale w Polsce tak nie jest, naprawdę XDDD Zazwyczaj wypijam z mamą radlera i tyle, to ta szwajcaria tak mnie rozpiła, no ja nie wiem : ///// Matjas się martwił że się stoczę i że w takim tempie jeszcze zacznę jarać marihunaen (zalegizować!) (a proponowali mi nota bene XDDDDD) ale spoko, jestem mądra i rozważna 8) a picie z rodziną to nie picie tylko nie-odmawianie gościnności. Czy ja się właśnie tłumaczę? To znak że czas spać.
WRACAJĄC: zasadniczo gadaliśmy z Marcello do późna.
No. Jest północ więc kończę. Jutro jedziemy do Lucerny trochę pozwiedzać i mam nadzieję, że to głupie przeziębienie sobie pójdzie do tego czasu D:
Trzymajcie się ciepło, bądźcie zdrowi i do usłyszenia!
Pieróg

1 komentarz:

  1. Bosz tyle do ogarnięcia. Trzymaj się zdrów. A co do alko trzeba próbować nowych rzeczy.
    Pozdrawiam
    Nieogar

    OdpowiedzUsuń