poniedziałek, 22 września 2014

Winterthur, obrazy pana Edka, wf-owa masakra i BERLIN!!

Dzieńdoberek owczy serek! 8DD
Wczoraj miałam okazję odwiedzić Winterthur! Pojechaliśmy do Kunstmuseum na wystawę dzieł Edouarda Vuillarda, a przy okazji zahaczyliśmy o bardzo znane dzieła szwajcarskiego malarza które ponoć MUSZĘ znać bo szwajcarzy są z nich bardzo dumni. No i jedno jest nawet na banknocie. Nie pytajcie na którym bo nie wiem XDDD No i widziałam trzy obrazy van Gogha, rispekt.
Vuillard najczęściej malował olejami na kartonie, na wystawie była m.in. seria "Pani Vuillard przy stole", czyli jego mama siedząca przy stole i np. czytająca. Była też seria nagich kobiet ("Wreszcie coś fajnego!" rzekł Stephan). Do tego obrazy Feliksa Vcośtam, dobrego kolegi Vuillarda (jakoś bardziej mi się podobały XDDD przepraszam panie Edku).
Nie sądziłam, że tak długo tam zabawimy. Chodziliśmy od obrazu do obrazu i wszystkie po kolei oglądaliśmy i komentowaliśmy (ha, kto komentował ten komentował, a kto nie miał wystarczającego zasobu słówek, ten milczał).
Wychodząc z muzeum kupiliśmy książkę o Vuillardzie i poszlismy zobaczyć miejsce pracy Mariev. Nie wiem czy wam mówiłam, ale Mariev pracuje w Winterthurze jako nauczycielka niemieckiego i uczy imigrantów m.in. z Somalii czy innej Arabii. W sumie nic wartgo opisywania, typowa szkoła językowa. Sala z komputerami, tablicą, miejsce gdzie można zrobić herbatę na przerwie... No i pełno rzeczy do nauki niemieckiego, plakaty robione przez uczniów, nieśmiertelne rodzajniki przy bierniku i celowniku... takie tam. Wypiliśmy herbatkę, okej, wracamy...
Medżik torebka herbaty.

.....dupa, ulewa. A przedtem szłam w krótkim rękawku! Lało jak z cebra ;_; dobrze że miałam przeciwdeszczową kurtkę. Żeby  dostać się do auta musieliśmy podjechać busem bez biletu (jolo!).
Było TAK

A potem TAK

A w ogóle to auto którym jechaliśmy to Opel Astra 1.4 z odtwarzaczem kaset! całą drogę słuchałam jakiegoś rumuńskiego wycia (rozumiałam tylko ”Łoooo bożeeeee móóój" i "Córooo moja małaaa"). Moja rodzina goszcząca ma bardzo... ciekawy gust.
Fun fact: jak piszę te słowa to gra radio - ludzie w studiu słuchają dzieł Mozarta i je komentują ("To co mi się bardzo, bardzo podoba to to crescendo tararam pararam, naprawdę piękne" itd.)
Enyłej! Przejeżdżaliśmy przez okolice Langestrasse i widziałam bardzo fajne sklepy, kiedyś się tam wybiorę 8)
Gdy wróciliśmy (wreszcie) do domu czekały na nas Chloe i Silja i maszyna do robienia soku jabłkowego (tutaj nazywa się to Most). Tym razem dzielnie pomagałam przy robieniu soku, kroiłam jabłka i raz je nawet mieliłam 8| a sok wyszedł MEGAPYSZNY, pijemy go sobie do kolacji.
Jabłkowa miłość

W przerwie zjedliśmy ciasto (jabłkowe, oczywiście). Potem pomagałam robić obiad - dziczyznę w sosie bodaj musztardowym, karmelizowane kasztany (!!pyszne!!) i ziemniaczki z czosnkiem. Walić niedzielne rosołki.

Kasztany!

Tak mi minęła niedziela. A dzisiaj zaczęłam dzień od dwóch godzin wf-u, jupi! W szatni spotkałam Franziskę i Helenę. Pokazały mi, jak korzystać z sejfów na cenne rzeczy (udostępnione przez szkołę, oczywiście za darmo.) A potem.... potem nastąpiło piekło. Poszłyśmy biegać do miasta. Przebiegłam ⅓ mojej drogi do szkoły, ale w parku się poddałam i zażądałam przerwy. Zawróciłyśmy i pobiegłyśmy z powrotem do szkoły. Ledwo się doturlałam ;___; a Franziska nawet się nie zasapała, zazdroszczę jej kondycji.
Drugą godzine spędziłyśmy wszystkie na sali gimnastycznej grając w unihokeja. Tutaj muszę zaznaczyć, że do przenoszenia ławek używa się podstawek na kółkach i nie trzeba ich dźwigać. Szarfy są elastyczne. Kije hokejowe są z lekkiego metalu. Bramkarze mają hełmy, rękawice i ochraniacze na nogi. Sprzęt na sali jest starannie podpisany (np. na przegródce z piłką do nogi jest napisane "Jedna sztuka piłki do piłki nożnej". To się nazywa dokładność.) To tylko parę szczegółów, które rzuciły mi się w oczy po wejściu na salę (pamiętajcie że piszę z perspektywy cebulaczka, u nas w gimbie kije były plastikowe a o ochraniaczach można zapomnieć).
Miałam na sobie capoeirową koszulkę i pani z wf-u pytała mnie czy trenuję (nie, tak tylko se ubrałam bo mi się wzorek podobał, he.) Ogólnie złota kobieta z tej wuefistki.
Potem była nieciekawa matma i nieciekawy hiszpański, a potem miała być geografia, ale "wypadła z planu", a że była to ostatnia lekcja przed przerwą obiadową mieliśmy dwie godziny wolności! Poszłam z Rachel i Alice do Niedelsdorfu (zwanego przez miejscowych Dörfli), czyli do mojej ulubionej okolicy. Tam usiadłyśmy w bardzo fajnej kawiarence, a niedługo potem dołączył do nas Jaime (czyta się "Hajme").



Przy okazji dowiedziałam się, że cała trójka pali, Rachel jest żydówką i była w Polsce (w Krakowie, Lublinie, Auschwitz, Treblince, Majdanku i Warszawie) na jakiejś żydowskiej wycieczce (nawet Pianistę oglądali!), a Alice jest rowerowym maniakiem.
Fajnie było, tak fajnie, że musiałyśmy lecieć do Migrosa po żarcie (tajska sałatka z sosem sojowym) i wracać do szkoły bo zaczynały sie lekcje. Zanim tam dotarłyśmy, zostalo 10 minut na obiad (jeszcze nigdy nie jadłam tak szybko sałatki. na szczęście pan z niemca się spóźnił.)
Pierwsza lekcja - nudy. Na drugiej przyszedł jakiś pan i omawialiśmy krótki wiersz (KTO OMAWIAŁ TEN OMAWIAŁ, HE.) Na lekcji wychowawczej dostaliśmy ankiety o LG-tag, czy nam się przydało itd. Udało mi się coś nabazgrać, ale słabo wypadło.
Potem dostaliśmy szczegóły wyjazdu do Berlina, bo, przypominam, za tydzień lecimy do Berlina na, przypominam, tydzień a wycieczka została za mnie opłacona przez, przypominam, szkołę. Szlag człowieka trafia jak o tym się czyta, za dobrze mi tutaj.
Enyłej, jest to wycieczka naukowa (MHM...). Będziemy jeździć rowerami przez Berlin (przez 3 godziny, mon dieu), pójdziemy do żydowskiego muzeum, do teatru, do Reichstagu... A wolny czas mamy dopiero w ostatni dzień po południu, ha. Plotka głosi że mieszkamy w apartamentach z kuchnią i wiecie co? Nie zdziwiłabym się, gdyby to była prawda. Walić górskie wycieczki i nocowania w tanich pensjonatach.
Moja klasa w ramach projektu musi nakręcić film i robić zdjęcia rozmaitych miejsc w Berlinie, które zostały opisane przez pisarzy. Czaicie, taka wyprawa śladami książki. Lucy jako jedyna nie ma pary, więc pewnie będę z nią. Śniadanie mamy opłacone, ale obiady i kolacje musimy załatwiać se sami. Wydatki - średnio 15 euro na dzień (pozdrawiam moją mamę która mi załatwiła euro na wyjazd).
Wszyscy gadają tylko o Berlinie! Chyba zaczyna mi się udzielać to podekscytowanie.
A teraz mykam spać bo po tych dwóch godzinach biegania ledwo żyję XD

Trzymajcie się ciepło! (bo u mnie zimno i leje)
Pieróg

3 komentarze:

  1. Teraz jak czytam o tym muzeum to chciałam się zapytać jak podobały się prezenty, zwłaszcza książka.
    Ćwiczysz z rok capoeira i nie masz kondycji? Wstydź się człeku!
    I proszę odpowiadać na moje komentarze! Grrrrr...
    Pozdrawiam
    Nieogar

    OdpowiedzUsuń
  2. Nasze szkoły to się kurde mogą schować przy tych szwajcarskich.. MEH ><

    OdpowiedzUsuń
  3. WCALE NIE JESTEM ZAZDROSNA O TEN BERLIN. To jest miejsce, do którego tak bardzo, bardzo chcę pojechać od jakiegoś długieego czasu i w końcu musi mi się udać :P

    OdpowiedzUsuń